Złe… złego początki
Wszyscy pamiętamy początek, który jednocześnie był końcem Besnika Hasiego w stołecznym klubie. 0:6 u siebie, nawet z taką ekipa jak Borussia Dortmund, chluby nie przynosi. Zwłaszcza, że osiągnięte w fatalnym stylu. Potem przyszła era Jacka Magiery, który powoli, mozolnie starał się wywindować Legię z nizin tabeli naszej rodzimej Ekstraklasy, ale też nadać jej nieco błysku w Champions League. W Lizbonie jeszcze się to nie udało – porażka 0:2, choć jak mawiał klasyk „momenty były”. Maciej Szczęsny na swoim blogu na stronie Sportowy Ring przewidywał, że misja Magiery nie będzie łatwa, a on sam „wstępuje na kruchy lód”. Jak się jednak okazało Legionistom dużo lepiej gra się w meczach z tymi wielkimi, a zwłaszcza wtedy, gdy są skazani na pożarcie. O dziwo wtedy prezentują dużo więcej luzu, zwłaszcza w ataku. Takie sygnały mieliśmy już na Santiago Bernabeu, gdzie Miroslavovi Radovicowi udało się strzelić gola z rzutu karnego. Owszem, Real strzelił nam wtedy pięć goli, ale spotkanie to miało być zwiastunem lepszej, odważniejszej i bardziej skutecznej gry Legii w kolejnych spotkaniach. Jak pokazał czas o skuteczność, z obu stron, możemy być spokojni…
Grad goli
W momencie pisania tego artykułu Legia jest po pięciu kolejkach fazy grupowej, mając na koncie 8 strzelonych bramek i aż 24 stracone. Jak do tego doszło?
Wszystko zaczęło się szalonym meczem w Warszawie, który choć grany przy pustych trybunach (sankcje UEFA za zachowanie pseudokibiców w poprzednim meczu na tym stadionie), rozgrzał zapewne niejednego kibica przed telewizorem. Przyjechał wielki Real, który, jak się okazało, nieco zlekceważył mistrza Polski. Sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie. Najpierw Legioniści przegrywali 2:0, aby w 83 minucie… prowadzić 3:2! Niestety, Warszawiacy z prowadzenia cieszyli się tylko 2 minuty, bo błąd defensywy wykorzystał Kovacic. Tak czy owak remis przyjęto (słusznie zresztą), jako wielki sukces.
Ale jeśli spotkanie z Realem nazwaliśmy „szalonym”, to jak nazwać starcie z 22 listopada z Dortmundu, które zakończyło się bardziej niż hokejowym wynikiem… 8:4! Dzięki takiemu rezultatowi pobito kilka rekordów Ligi Mistrzów – między innymi największej ilości strzelonych bramek w jednym spotkaniu i najszybciej strzelonych 5 goli (stało się to w odstępie 14 minut). Co ciekawe to Legioniści trafili do siatki jako pierwsi. Potem strzelili jeszcze na 2:3 utrzymując kontakt z rywalem (i trafiając w międzyczasie w poprzeczkę), ale im dalej w las, tym ciemniej. W ataku – wybornie, gdyż 4 gole na Signal Iduna Park to rzadki wyczyn. Jednak na grę obronną lepiej spuścić zasłonę milczenia. Kto wie, gdyby Jacek Magiera nie wstawił niespodziewanie do składu rezerwowego bramkarza, Cierzniaka, a na środek obrony nie delegował Jakuba Czerwińskiego…
Mamy do czynienia z sytuacją przedziwną. Dzięki porażce Sportingu z Realem Legia wciąż może awansować do Ligi Europy – musi tylko w ostatnim spotkaniu u siebie pokonać Portugalczyków, co wcale nie jest niemożliwe. Niezajęcie ostatniego miejsca przez drużynę, która po 5 kolejkach ma bilans bramkowy -16? Dlaczego nie! W końcu pod względem strzelonych goli Legia jest bardzo wysoko w stawce wszystkich grającym w LM ekip. Tym bardziej, że kibice wciąż są z Legią – wydają się dużo bardziej cieszyć z 4 goli strzelonych, niż 8 straconych. Ot, optymizm…